To nie tak miało być, bo planowałam rodzinne święta.
Przygotowywanie wyprzedzały zawsze wiosenne porządki, sadzenie kwiatów w doniczkach i rzeżuchy w skorupkach jajek, które stawiałam na stole.
Lista zakupów skrupulatnie przemyślana, rozrastała się do ostatniego pracowitego dnia z myślą o upodobaniach wszystkich zasiadających przy świątecznym śniadaniu. Ponieważ łączę dwie tradycje obchodzenia Świąt Wielkanocnych – wywodzące się z różnych regionów Polski – na Wielkanocną Niedzielę gotuję barszcz czerwony, a w Wielkanocny Poniedziałek barszcz biały. Wśród tradycyjnych mięsnych potraw, są również: warzywne pasztety, pasty, baba z cytrynowo- pomarańczowym lukrem, szarlotka i jagielnik z truskawkami.
Kilka dni przed Wielką Sobotą zbierałam w lesie barwinek. Żółte narcyzy tworzą wesoły bukiet w wazonie, obok kolorowej palmy.
To nie tak miało być, bo miałam w biegu malować pisanki.
Barwić w płatkach suchej cebuli, wyklejać kolorowym papierem wydmuszki i “rozwijać” swój “artystyczny” talent:)
Krochmalić biały obrus, który co roku czeka na przeznaczenie. Lekko wilgotny, przeschnięty na wietrze – uparcie walczył ze mną podczas prasowania, aby uległ najmniejszemu zagięciu.
To nie tak miało być, bo miałam zasiąść w kręgu rodzinnej starszyzny.
Zamieniałam się w słuch, gdy docierały do mnie opowieści – powtarzane 20-y, 30-y raz z jej bogatego doświadczenia życia. Zgodnie z tradycją wyjeżdżaliśmy na wieś, rozpalaliśmy ognisko, rozsypywaliśmy zacną garść ziaren dla ptactwa – zakładały gniazda obok domu, ciesząc się swoim towarzystwem biesiadowaliśmy do wieczora. Narzekaliśmy, co prawda na biegnący – w niemiłosiernie szybkim tempie – czas, ale planowaliśmy wzajemne odwiedziny w najbliższe wakacje.
To nie tak miało być, bo mimo wiosennego przesilenia i zmęczenia zimą, czekałam na słońce.
Na prace w ogródku, zasiewanie trawy, wycinanie suchych gałęzi malin, obkopywanie krzewów, nawożenie grządek na warzywa.
Wiele z tych planów musiało poczekać. Rzeczywistość ograniczyła je i zakazała wchodzić w schemat powtarzalności. Wymyśliłam więc sobie inne święta…
Były żółte tulipany i zielone gałązki w wazonie. W domu pachniało jajkiem, chrzanem i rzeżuchą. Zrobiłam warzywny pasztet, wegański żurek z czosnkiem i świeżym majerankiem. Przestałam walczyć o perfekcyjnie gładkie nakrycie na stół.
Nie pojechałam na wieś, ale wyglądałam słońca na balkonie podlewając świeżo posadzoną lawendę. Jeszcze nie pachnie, ale wygląda obłędnie! Nadrobiłam nieprzespane noce – drzemiąc w ciągu dnia. “Zajrzałam” do ostatniego sezonu Outlandera. Odłożyłam telefon, wyłączyłam komputer. Rozkosznie wypiłam kawę na uporządkowanym z zimy balkonie.
Było zupełnie inaczej.
Było, jak musiało być. I ja się z tego powodu już nie buntuję. Mam przekonanie, że poznaję nową “normalność”. Uczę się jej – (podobnie jak ty) – i podobnie, jak ty – mogę sobie ją tylko wyobrazić!
Iwona